zrozumiała i głową kiwnęła, i w rękę mnie pocałowałaś. Może to nie przysięga, ty żmijo

przywidział, to adwokat go nie zobaczy, a po trzecie – jeśli kryje się w tym jakiś cyrkowy trik, to takiego prozaicznego faceta na plewy nikt nie weźmie. Specjalnie nie uprzedziłem o niczym towarzysza wyprawy – dla czystości doświadczenia. Na tym widać polegał mój błąd i moja wina. Wszystko przebiegało dokładnie tak jak poprzednim razem. Specjalnie posadziłem Kubowskiego twarzą do Rubieżnej, a sam nie odrywałem wzroku od fatalnego miejsca. Nikogo tam nie było, nikogo ani niczego, to nie ulega wątpliwości. Ale ledwie księżyc przebił się przez lekkie chmurki, kiedy na wodzie pojawiło się znane mi widmo, które niemal natychmiast otoczył oślepiający blask. Głosu tym razem nie usłyszałem, dlatego że mój cynik – właśnie miał zamiar włożyć do ust czekoladowy bonbonik – ryknął dzikim głosem iż nieoczekiwaną szybkością rzucił się do ucieczki. Nie mogłem za nim nadążyć (tak, tak, ledwie rozlał mi się po skórze ten sam co przedtem obmierzły, mogilny chłód, a już utraciłem całe swoje zdecydowanie) i pewnie nie dogoniłbym go aż do granicy miasta, gdyby w pół drogi Kubowski nagle nie zwalił się na wznak. Przysiadłem nad nim i zobaczyłem, że chrypi, przewraca oczami, zerwać się i uciekać dalej wcale nie zamierza... Kubowski umarł. Nie tam, na drodze, tylko dopiero rankiem, w klasztornym lazarecie. Wylew krwi do mózgu. Innymi słowy, przed adwokatem pojawił się ten sam pan Kondrat, o którym uprzedzał fioletowy Faust. http://www.airportservices.com.pl Wokoło tymczasem było nieprzyjemnie. Daleko w lesie pohukiwał puchacz, od wody niosło chłodem i niepokojem; poza tym zaś panowała taka absolutna, martwa cisza, że uszy zatykaj, żeby posłuchać pulsowania żywej krwi. Oczy Lagrange’a, przywykłszy już do mroku, rozpoznały w przodzie dość krzywy kontur domku z drewnianych bali i pułkownikowi wydało się niewiarygodne, że ledwie kilka dni temu mieszkała tu młoda i zapewne szczęśliwa rodzina – zajmowała się jakimiś zwykłymi sprawami, oczekiwała pierwszego dziecka. Nic żywego, ciepłego, radosnego w takim miejscu zdarzyć się nie mogło. Pułkownik zjeżył się – jakoś nagle zrobiło mu się chłodno, mimo wełnianej fufajki włożonej pod marynarkę i kamizelkę. Na wszelki (diabli wiedzą jaki) wypadek wyjął spod pachy smitha-wessona i wsunął za pasek spodni. Drzwi były zabite dwiema skrzyżowanymi deskami. Policmajster wsunął palce w szczelinę, szarpnął do siebie z całej siły i omal nie upadł – tak lekko wyskoczyły gwoździe ze zbutwiałego drewna. Ciszę rozerwał przyprawiający o duszności trzask i zgrzyt; z dachu,

może. A przecież każda miejscowość musi mieć jakiś powód do dumy! No i my teraz właśnie mamy. Pewni historycy uważają, że do swej sławnej wyprawy na Syberię, której skutkom imperium zawdzięcza większą część swych bezkresnych obszarów, Jermak Timofiejewicz wyruszył właśnie z naszej krainy, i by uczcić to wydarzenie, wzniesiono brązowego olbrzyma. Odpowiedzialną tę pracę zlecono pewnemu zawołżskiernu rzeźbiarzowi, być może Sprawdź Świecę trzeba było zdmuchnąć. Przypadła do wąskiej szczeliny. Zobaczyła grubo ciosany stół, oświetlony oliwnym kagankiem. Człowieka, pochylonego nad książką (usłyszała, jak zaszeleściła kartka). Siedział odwrócony plecami, głowę miał idealnie okrągłą i błyszczącą jak pionek szachowy. Żeby lepiej oświetlić celę, Lisicyna popchnęła drzwi jeszcze trochę – tylko odrobinę, ale teraz złośliwym zawiasom zachciało się pisnąć! Zaskrzypiało krzesło. Siedzący odwrócił się gwałtownie. Twarzy pod światło nie było widać, ale z przodu na habicie bielał podwójny szlaczek, znak schiigumeńskiej godności. Starzec Izrael! Polina Andriejewna w panice zatrzasnęła drzwi. Głupio! Została w nieprzeniknionej ciemności i ze strachu nawet zapomniała, z której strony jest wyjście. Zresztą jak uciekać, skoro własnego nosa nie widać? Zastygła w zupełnej czerni, z której dochodził udręczający duszę zgrzyt: grżyk-grżyk,