- Tak, to wspaniałe dziecko - przytaknął Mark, nie kry¬jąc dumy, co dziennikarze skwapliwie wykorzystali, robiąc kolejną serię zdjęć.

- Tak. Ostentacyjne, niegustowne... - Nie mogła dłużej udawać. - Och, Mark, nie spodziewałam się! W życiu nie widziałam czegoś równie pięknego! - Ja też - powiedział, poważniejąc nagle. Nie patrzył przy tym na otoczenie, tylko na nią, więc Tammy nie była do końca pewna, co właściwie miał na myśli. On również nie był pewien. - Dzień dobry, Dominiku - skinieniem gło¬wy powitał starszego mężczyznę w liberii, który z ukłonem otworzył im drzwi limuzyny. Weszli do zamku. W olbrzymim holu czekała na nich służba, około dwudziestu osób. Mark przedstawiał ich kolejno, a oni kolejno składali Tammy ceremonialne ukłony. Nagle Tammy zawstydziła się swoich znoszonych rzeczy. Czy wypada przybywać w gości w takim ubraniu? Może Mark rzeczywiście miał rację i trzeba było kupić jakąś su-kienkę? Albo nawet i dwie... - A to Madge Burchett, Angielka, nasza ochmistrzyni. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do niej. Starsza kobieta dygnęła przepisowo, jednak nie patrzyła na księcia, tylko na Henry'ego, którego Mark niósł na ręku. - Ależ urosłem! - zachwyciła się. - A taki byłem malutki, jak się urodziłem! - Przeniosła spojrzenie na Tammy i uśmiechnęła serdecznie. - Ach, a to jest ciocia... Tammy odgadła, że ochmistrzyni musiała w tym mo¬mencie porównywać ją z Lara. Nie miała jednak czasu za¬stanawiać się, jak to porównanie wypadło, ponieważ Mark podał jej Henry'ego i zwrócił się do ochmistrzyni: - Madge, czy zechciałabyś zająć się panną Dexter? - Z największą przyjemnością. Pokażę pani pokój. Pro¬szę tędy. Tammy rzuciła trochę niepewne spojrzenie na Marka, lecz on już się odwrócił i odszedł zdecydowanym krokiem. Wszystko wskazywało na to, że książę uznał ten rozdział za zamknięty. Sprowadził do kraju następcę tronu, powierzył dziecko opiece kobiet, a sam mógł zająć się sprawami wagi państwowej. Naraz rozległ się radosny okrzyk. W holu zjawiła się smukła kobieta mniej więcej w wieku Tammy. Musiała przed chwilą jeździć konno - jeszcze trzymała w dłoni szpicrutę. Miała ma sobie strój amazonki, niezwykle wy¬szukany i efektowny. Jej kasztanowe włosy były misternie upięte w szykowny kok, makijaż był perfekcyjny, a uśmiech olśniewał. Rzuciła szpicrutę i pobiegła prosto w ramiona Marka. - Och, kochanie! Jak cudownie, że wreszcie jesteś w domu! Tammy zagryzła wargi, odwróciła się do nich plecami i spostrzegła pełen dezaprobaty wyraz twarzy ochmistrzyni, która również obserwowała to żenująco wylewne powitanie. - Pannę Ingrid może pani poznać później, nie ma pośpie¬chu - oznajmiła pani Burchett. - Teraz musi pani odpocząć. Taka długa podróż, tyle wrażeń, tyle nowych twarzy... Wy¬ starczy jak na jeden raz. Mały też potrzebuje spokoju. Ochmistrzyni zaprowadziła Tammy do pokoju dziecin¬nego. Henry potulnie przyjął zmianę miejsca, tak zresztą jak potulnie przyjmował wszystko. Z jednej strony było wy-godnie mieć takie grzeczne dziecko, które nie grymasiło, nie płakało - bo wiedziało z doświadczenia, że to nic nie da. Z drugiej strony ta nienaturalna grzeczność niezmiernie niepokoiła Tammy. Zdrowy dziesięciomiesięczny malec po¬winien domagać się uwagi! I to głośno! Podniosła wzrok na ochmistrzynię. Błyskawicznie zo¬rientowała się, że zyskała sympatię pani Burchett. Najwy¬raźniej ochmistrzyni spodziewała się zobaczyć kolejną lalę pokroju Lary lub Ingrid. - Czy mogłaby mi pani opowiedzieć co nieco o tym miejscu? - zagadnęła. - Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć, kto mieszka na zamku. http://www.autoczescikepno.pl/media/ - Wiem, jaka jest moja matka i całkowicie podzielam pani zdanie na jej temat. - Mimo to powinnam trzymać język za zębami. Wiem, gadam bez ładu i składu, ale... - Niespodziewanie w oczach pani Burchett zakręciły się łzy. - Ale widzi pani, ja tak rzadko mogę z kimś porozmawiać po angielsku. I je¬szcze przywiozła pani panicza... Tak bardzo czekaliśmy na jego powrót. To dla nas bardzo ważne. Nie tylko dla nas, tu na zamku, ale dla całego państwa. Sama pani zobaczy. To jest, jeśli pani zostanie. - Chyba zostanę, nie widzę innego wyjścia. Przeszły do komnaty przylegającej do pokoju Henry'ego. Tammy usiadła na brzegu ogromnego łoża, coraz dotkliwiej czując, że nie pasuje do tego miejsca. - Zejdę zobaczyć, czy już przywieziono pani rzeczy. - Wszystko jest tutaj. - Tammy wskazała na rzucony na podłogę plecak. Pani Burchett osłupiała. - Jak to?! - Nic więcej nie potrzebuję. - To w co się pani przebierze do kolacji? - Nie przebieram się do kolacji. I zamierzam zjeść ją tutaj. Sama. Nie mam ochoty siedzieć przy stole z księciem. Ani z... Ingrid.

brzemiennym w skutki spotkaniu z Rudym Harperem i detektywem Scottem? Z typową dla siebie zawadiacką pewnością Chris zapewnił Huffa, że nie ma się o co martwić. Wayne Scott macha szabelką, żeby zrobić wrażenie, pokazać, jaki jest dzielny i wspaniały, podczas gdy zgromadzone dowody są tak liche, że aż śmieszne. - Usprawiedliwia rację bytu samego siebie moim kosztem - rzekł. - To wszystko, o co mu chodzi. Beck nie zostawi na Scotcie i jego śledztwie suchej nitki. Zapamiętaj moje słowa. Za kilka dni będziemy się wszyscy z tego śmiali. Beck powiedział coś równie nonszalanckiego, ale najwyraźniej myśl, że jeden z synów Huffa mógł zostać posądzony o skłonności bratobójcze, była ponad siły starego. Beck nie widział sensu, by rozmawiać o tym z Sayre. Zamiast tego pobiegł otworzyć jej drzwi, jednak zanim okrążył samochód, już wysiadała. Zignorowała wyciągniętą w jej kierunku dłoń. Gdy sięgnęła po torbę podróżną, rzucił: - Zostaw to. Zamknę samochód. Zawahała się, a potem skinęła krótko głową i powędrowali razem w stronę wejścia do szpitala. Beck puścił ją przodem przez drzwi obrotowe. Gdy po kolejnym obrocie znalazł się w przedsionku, wpadł na nią, bo stała jak wmurowana, nie odsunąwszy się nawet na krok. Niemal ją przewrócił, sam tracąc równowagę. Chwycił ją delikatnie za ramiona i przyciągnął do siebie. Ich ciała przez chwilę się zetknęły, co w innej sytuacji odebrałoby mu oddech, ale teraz silniejsze było zdumienie tym, że Sayre zatrzymała się w progu tak gwałtownie. Korytarzem zmierzał ku nim doktor Tom Caroe. Był to niski mężczyzna z wąskimi, zgarbionymi ramionami. Jego postura sprawiała, że wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości. Ubrania Tima Caroea zawsze wydawały się o kilka numerów za duże, jakby skurczył się gwałtownie zaraz po ich włożeniu. Włosy były przerzedzone i ufarbowane na nienaturalną czerń, w nieudanej próbie ukrycia podeszłego wieku, który i tak zdradzały zmarszczki na twarzy. Podszedł do nich i witając się, wyciągnął dłoń do Sayre. Kiedy nawet nie drgnęła, szybko pozwolił opaść ramieniu wzdłuż tułowia. Ukrywając zmieszanie, powiedział: - Dziękuję, że przywiozłeś ją tak szybko, Beck. - Nie ma sprawy. Jak on się czuje? Sayre otrząsnęła się z oszołomienia lub czegokolwiek, co spowodowało, że wcześniej tak skamieniała. Strząsnęła dłonie Becka ze swoich ramion i odsunęła się, stając z boku. - Jego stan jest stabilny - powiedział doktor Caroe - i tak musi pozostać, jeżeli mam przeprowadzić wszystkie potrzebne testy. - Czy ma pan wystarczające kwalifikacje do postawienia diagnozy? Chyba powinniście wezwać tu specjalistę kardiologa - odezwała się wreszcie Sayre, od razu podając w wątpliwość kompetencje lekarza rodzinnego. - Ja też uważam, że powinniśmy - odparł Caroe spokojnie - ale Huff ma na ten temat odmienne zdanie. Jest pod tym względem dosyć stanowczy. - Może ja zdołam go nakłonić do zmiany opinii. - Beck popchnął Sayre w kierunku windy. - Które piętro? - Drugie. Jest na oddziale intensywnej terapii - odpowiedział doktor. - Wasze wizyty nie powinny trwać dłużej niż kilka minut. Huff potrzebuje wypoczynku. Bardzo nalegał na widzenie z tobą, co osobiście uważam za niewskazane - dodał, wpatrując się w Sayre. - W rozmowie z nim pamiętaj o jego stanie i nie mów niczego, co by go zdenerwowało. Kolejny atak mógłby go zabić. Gdy drzwi od windy się otworzyły i Sayre wraz z Beckiem wyszli na korytarz, przywitał ich zaciekawiony wzrok Chrisa. - No proszę, Sayre. Dzięki za fatygę. Sayre zignorowała brata, co było najlepszą linią postępowania wobec niego. - Na dole wpadliśmy na Tima Caroe - powiedział Beck. - W takim razie wiecie już tyle, ile ja. - Chris spojrzał na siostrę. - Huff o ciebie pytał. - Wiesz może dlaczego? - Nie mam bladego pojęcia. Myślałem, że ty mi powiesz. - Nie. - Może ma to coś wspólnego z twoim nagłym, zainteresowaniem fabryką. - Powiedziałam przecież, że nie wiem. Na tym zakończyli rozmowę. Zajęli miejsca w poczekalni, starannie omijając się wzrokiem. W końcu Beck wstał i oznajmił, że idzie poszukać automatu z przekąskami. Sayre odrzuciła ofertę, że przyniesie jej jakiś napój. - Pójdę z tobą - rzekł Chris i wyszedł wraz z Beckiem, pozostawiając ją w poczekalni sam na sam z jej strachem przed wizytą u Huffa. Nie mogła sobie wyobrazić skruszonego ojca, ale z drugiej strony, nigdy wcześniej nie zajrzał śmierci w oczy. Czyżby stojąc nad przepaścią i spoglądając w dół, przeraził się piekła, które na niego czekało? Czy w obliczu wiecznych mąk i potępienia, jakie były mu pisane, chciał prosić ją o wybaczenie i obiecać zadośćuczynienie za wszystkie krzywdy? Jeżeli tak, tracił jedynie czas. Sayre nigdy mu nie wybaczy. Siedziała samotnie w poczekalni, gdy pielęgniarka zaanonsowała, że może teraz odwiedzić ojca. Poprowadziła Sayre w kierunku łóżka, na którym leżał Huff, podłączony do mrugającej i popiskującej w regularnych odstępach maszynerii. Do nosa biegły rurki doprowadzające tlen. Leżał z zamkniętymi oczami. Pielęgniarka wycofała się dyskretnie. Wpatrując się w twarz Huffa, Sayre nie mogła pojąć, jak ten człowiek, który dał jej życie, zdołał tak kompletnie zniszczyć miłość córki do siebie. Pamiętała czasy, gdy była małą dziewczynką i z utęsknieniem wyczekiwała jego powrotu po pracy. Oznajmiał swoje przybycie głosem, który dudnił w przestronnych korytarzach domu, wypełniając go witalnością, której brakowało podczas jego nieobecności. Huff był sercem, które pompowało życie, dobre lub nie, w całą rodzinę. Pamiętała, że najmniejszy znak, iż ojciec ją zauważył, był dla niej cenniejszy niż prezenty, jakie dostawała pod choinkę. Pielęgnowała jego nikłą aprobatę niczym najcenniejszy skarb. Chociaż czasami Huff ją przerażał, kochała go kiedyś z całego serca, z bezmiernym oddaniem. Wtedy jednak spoglądała na niego oczami dziecka, ślepymi na jego nieprawość. Chwila, w której wreszcie przejrzała, była najboleśniejszym, odzierającym z iluzji doświadcze-niem w jej życiu. Stała koło łóżka przez kilka chwil, zanim zorientował się, że tu jest. Otworzył oczy i uśmiechnął się, wymawiając jej imię. - Dobrze się czujesz? - spytała. - Po tym, jak nafaszerowali mnie prochami... - Twój stan jest stabilny. Ciśnienie, puls i tak dalej. Skinął głową w zamyśleniu, ledwie słuchając. Patrzył na nią uważnie. - Walczyłem z matką o twoje imię, Sayre. Uważałem, że jest głupie. Dlaczego nie Jane, Mary albo Susan. Ona jednak nalegała i teraz cieszę się, że to zrobiła. Pasuje do ciebie. Sayre nie chciała oddać się razem z Huffem wspomnieniom. Byłaby to obrzydliwa hipokryzja. - To musiał być nieduży zawał, inaczej nie byłbyś teraz w takim dobrym stanie - przywołała Huffa do rzeczywistości. - Widzę, że stałaś się specjalistką od chorób serca - rzucił uszczypliwie. - Nie, ale mam duże doświadczenie ze złamanymi sercami. Potrząsnął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „Celny strzał". - Jesteś twardą, bezduszną kreaturą, Sayre. - Uczyłam się od najlepszych. - Rozumiem, że to aluzja do mnie. Twoja matka... - Nie przywołuj w tej rozmowie matki, zwłaszcza po to, by wywołać we mnie poczucie winy, że śmiałam się tobie sprzeciwić. Nie jestem słodką, uległą kobietą, jaką była ona. Nie sądzę, żeby spodobało jej się to, kim się staliśmy. - Pewnie masz rację. Może z wyjątkiem Danny'ego. On by się jej podobał. Cieszę się, że nie było jej z nami, gdy go składaliśmy do grobu. - Ja również. Żadna matka nie powinna być zmuszona grzebać swoje dziecko. Spojrzał na nią zwężonymi oczami. - Pewnie w to nie wierzysz, Sayre, ale ja też opłakuję Danny'ego. Naprawdę. - Kogo próbujesz przekonać, Huff? Mnie czy siebie samego? - W porządku, nie wierz mi. Mam jednak wiele powodów do zmartwień. Najpierw Danny, a teraz Chris i te wszystkie podejrzenia. - Chris... ? O czym ty mówisz? - Panno Hoyle. Do pokoju weszła pielęgniarka, żeby przypomnieć o nieprzedłużaniu wizyty. Sayre skinęła głową, nie trudząc się korygowaniem własnego nazwiska. - Nie przejmuj się nią - powiedział Huff, gdy salowa wyszła. - Nie odważy się wyrzucić cię stąd. Problem w tym, że Sayre nie mogła się doczekać, żeby wyjść. - Wyzdrowiejesz, Huff. Nie sądzę, żeby piekło było już gotowe na twoje przybycie. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Szatan zapewne doceniłby przeciwnika. - Szatan nie jest dla ciebie żadnym przeciwnikiem. - Ty chyba rzeczywiście tak uważasz. - Wierz mi, że tak. - To dość okrutne słowa wobec człowieka, który kilka godzin temu mógł umrzeć. Nosiłaś w sobie tę nienawiść od lat. Może wreszcie przestałabyś się na mnie wściekać? - Nie jestem na ciebie wściekła, Huff. Gniew jest emocją, a ja nie czuję do ciebie nic. Absolutnie nic. - Naprawdę? - Naprawdę. - Dlaczego więc wróciłaś tutaj, żeby zobaczyć swojego biednego starego ojca po raz ostatni, zanim kopnie w kalendarz? - Dlaczego po mnie posłałeś? Uśmiechnął się sprytnie, a zaraz potem parsknął śmiechem. - Żeby udowodnić, że przybiegniesz tu czym prędzej, no i proszę. Oto jesteś, Sayre. 13 - Jak myślisz, o czym rozmawiają? W odpowiedzi Beck spojrzał na Chrisa, wzruszył ramionami i wrócił do wertowania starego magazynu „People". - Skąd się wziął konflikt między nimi? - spytał. - To stara sprawa z czasów, gdy Sayre była jeszcze nastolatką. Chodziła w liceum z Clarkiem Dalym. Beck spojrzał na niego pytająco. - Tak, to ten sam - odparł Chris. Beck znał Clarka Daly'ego z fabryki. Kilka razy brygadzista odesłał go do domu za pojawienie się w pracy po alkoholu. Przyłapano go nawet na trzymaniu butelki whisky w pudelku na lunch. To dziwne, że Sayre kiedykolwiek chciała na niego spojrzeć. - Przez jakiś czas Huff tolerował jej mały romans - ciągnął Chris. - Wydawał się dość niewinny. Kiedy jednak się okazało, że oni traktują to bardzo poważnie, postanowił zakończyć przygodę miłosną Sayre. - Czy Clark miał wtedy kłopoty z piciem? - Nic podobnego. Od czasu do czasu wypił jedno piwo. Był gwiazdą, sportowcem i prymusem. - O co więc chodziło? - Nie znam szczegółów. Studiowałem już wtedy. Nie interesowały mnie sprawy Sayre i nie przyglądałem się jej związkowi zbyt uważnie. Wiem tylko, że Huff niechętnie spoglądał na Clarka Daly'ego jako na przyszłego zięcia. Gdy tylko skończyli liceum, wtrącił się i zakończył ich romans. - Jak zareagowała Sayre? Chris uśmiechnął się krzywo. - A jak myślisz? Wybuchem o skali Wezuwiusza, przynajmniej tak mi powiedziano. Kiedy się zorientowała, że jej awantury nie robią na Huffie żadnego wrażenia, popadła w głęboką depresję. Straciła sporo na wadze, snuła się po domu niczym duch. Która to powieściowa postać włóczyła się po domu w pokrytej pleśnią sukni ślubnej? - Panna Havisham? - Właśnie. Pamiętam, że pewnego weekendu wróciłem do domu i ledwo rozpoznałem Sayre. Wyglądała okropnie. Nie poszła na studia, przestała robić cokolwiek. W ogóle nie wychodziła z domu. Kiedy zapytałem Selmę, co się stało, zaczęła płakać i powiedziała, że Sayre zmieniła się „w biedną, umęczoną zjawę, ulituj się Panie nad jej duszą". Danny rzekł, że nic nie wie, bo nie rozmawiał z Huffem od miesięcy i unikał przebywania z nim w tym samym pokoju. Chris przerwał, żeby upić łyk napoju z puszki, Beck pragnął poznać resztę historii, ale nie ponaglał Chrisa. Nie chciał, żeby wyszło na jaw jego nadmierne zainteresowanie. Na szczęście Chris sam podjął opowieść: - Trwało to wszystko miesiącami. Wreszcie Huff miał tego dość. Powiedział Sayre, że ma skończyć z żałobą i wziąć się w garść, albo wyśle ją do czubków. - Taki był lek Huffa na nastoletnie złamane serce? Groźba wysłania do szpitala psychiatrycznego? - Brzmi to dość okrutnie, prawda? Niemniej poskutkowało, ponieważ kiedy Huff wybrał dla niej kandydata na męża i zaczął nalegać na ślub, Sayre bez specjalnych oporów poszła do ołtarza. Pewnie doszła do wniosku, że małżeństwo jest lepsze od pokoju z drzwiami bez klamek. Beck patrzył w zamyśleniu na zamknięte dwuskrzydłowe drzwi wiodące na oddział intensywnej terapii. - Dosyć długo Sayre ma za złe ojcu, że kiedyś wtrącił się w jej związek z czasów szkolnych - mruknął. - To cała Sayre. Już jako dziecko musiała się wiecznie o coś boczyć. Nadal jest taka. Wszystko bierze zbyt poważnie. - Chris wstał i rozprostował plecy, a potem podszedł do okna. Stał tam przez dłuższą chwilę, w milczeniu wpatrując się w niesprecyzowany punkt. W końcu Beck zapytał: - Coś cię dręczy, Chris? Chris wzruszył obojętnie ramionami, ale Beck wiedział, że udaje. - Chodzi o tę dzisiejszą sprawę. - To był pracowity dzień. Którą konkretnie masz na myśli? - Oczywiście spotkanie w biurze szeryfa. Jak sądzisz, aresztują mnie? - Nie. - Nie podobało mi się w więzieniu, Beck. Poprzednim razem Huff wpłacił za mnie kaucję i byłem wolny w ciągu kilku godzin, ale nie jest to miejsce, w którym chciałbym spędzić choćby pięć minut. - Nie aresztują cię. Nie mają jeszcze wystarczających dowodów. - Jeszcze? - Chris odwrócił się gwałtownie. - To ty mi powiedz, czy znajdą coś więcej, Chris. Muszę to wiedzieć. Czarne oczy Chrisa zabłysły złowrogo. - Jeżeli nawet mój własny prawnik mi nie ufa, to kto mi uwierzy? - Ufam ci, ale musisz przyznać, że w tej chwili twoja sytuacja nie wygląda ciekawie. Chris rozluźnił się nieco. - To prawda. Myślałem o tym bardzo długo i doszedłem do wniosku... że ktoś próbuje mnie wrobić - dodał po chwili milczenia. - Ktoś chce cię wrobić? - Powiedziałeś to dość sceptycznym tonem. - To dlatego, że wątpię w twoją teorię. Chris usiadł na krześle i pochylił się ku Beckowi. - Pomyśl tylko - powiedział. - Z powodu procesu Iversona, która wciąż jeszcze figuruje w spisie jako niezamknięta sprawa zaginięcia i możliwego zabójstwa, jestem idealnym kandydatem do wrobienia w morderstwo. - Wrobienia przez kogo? - Klapsa Watkinsa. - Klapsa Watkinsa? - roześmiał się Beck. - Posłuchaj mnie - rzucił niecierpliwie Chris. - Watkins nienawidzi Hoyle'ów. Ciebie też, swoją drogą. Wykopał topór wojenny. - Z powodu bitki barowej, która miała miejsce trzy lata temu? - Tyle że on nie zapomniał o sprawie. Powiedziałeś Huffowi, że wspominał o tym podczas waszego spotkania wczoraj wieczorem. - W porządku, ale... - To nie wszystko. Kierowany przeczuciem, poprosiłem sekretarkę Danny'ego o sprawdzenie podań o pracę, które przyszły do niego w ciągu ostatnich kilku tygodni, i zgadnij, co się okazało? - Z kieszeni spodni wyciągnął złożoną kartkę papieru i pomachał nią w kierunku Becka. - Klaps Watkins ubiegał się o posadę u nas. - Złożył podanie o przyjęcie do pracy w odlewni? - Danny odrzucił jego prośbę. Kolejny powód, dla którego Klaps nienawidzi Hoyle'ów. - Wystarczająco, żeby zamordować Danny'ego? - Taki facet jak on nie potrzebuje specjalnej zachęty, - Przypuszczam, że to możliwe - mruknął Beck z zamyśleniem. - Na pewno warto się temu przyjrzeć. - Wspominałeś o tym Rudemu? - Jeszcze nie. To odrzucone podanie zobaczyłem tuż przed tym, jak Huff dostał zawału. Nie miałem okazji, by porozmawiać o tym z kimkolwiek. Beck myślał przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Jest z tym mały problem, Chris. - Jaki? - W jaki sposób Watkins sprowadził Danny'ego do domku rybackiego? Chris zastanawiał się nad odpowiedzią przez kilka minut, zanim przyznał, że nie wie. - Ale to podstępny gnój, poza tym przeszedł trzyletni „trening" w więzieniu. - Spojrzał w kierunku drzwi, widząc wychodzącą właśnie z oddziału Sayre. - Porozmawiamy o tym później. Obaj wstali, gdy Sayre weszła do poczekalni. - Wszystko z nim w porządku - rzekła. - Nie zamierza się wybrać na tamten świat. - Dlaczego więc tak bardzo chciał cię zobaczyć? - Nie ma powodów do obaw, Chris. Nie zmienił testamentu i nie zrobił ze mnie swojego nowego, jedynego spadkobiercy, jeżeli tym się martwisz. Przywołał mnie tutaj wyłącznie ku swej własnej uciesze. Beck, czy mógłbyś pójść do samochodu i otworzyć go, bo chcę zabrać swój bagaż? - Zamierzasz odlecieć dziś wieczorem? - Odesłałam odrzutowiec, ponieważ nie wiedziałam, kiedy będę mogła wyjechać. Mam jednak nadzieję, że samochód, który wypożyczyłam... O co chodzi? - spytała, gdy Beck zaczął kręcić głową. - Ktoś go już odebrał. Pozwoliłem sobie zadzwonić w twoim imieniu, żeby to sprawdzić. - Nie szkodzi. I tak zamierzałam spędzić tę noc w The Lodge. Jutro wynajmę nowy wóz. Beck zaoferował, że podwiezie ją do hotelu, ale odmówiła. - Wezmę taksówkę. Chris poinformował ją, że jedyna firma taksówkarska, którą miało Destiny, już nie funkcjonuje. - Splajtowała całe lata temu. Beck widział wyraźnie, że Sayre chciała się jak najszybciej pozbyć ich towarzystwa i zirytowały ją przeszkody stojące na drodze. - No dobrze - powiedziała z rezygnacją. - Jeśli to nie kłopot, będę wdzięczna za podwiezienie do motelu. - Jasne. Chris, zostajesz tutaj? - Zaczekam, aż doktor Caroe wróci z obchodu. Jeżeli uzna, że Huffowi nie grozi nic poważnego, pojadę do domu. Ustalili, że będą trzymać w pogotowiu telefony komórkowe, na wypadek, gdyby Chris musiał powiadomić Becka o stanie zdrowia Huffa, po czym się pożegnali. W drodze na parter Beck zapytał Sayre o kondycję Huffa. - Jeżeli złośliwość jest miarą długowieczności, Huff przeżyje nas wszystkich - odparła i pchnęła obrotowe drzwi wyjściowe. Na zewnątrz Beck chciał podjąć konwersację, ale z jej gestów i postawy wywnioskował, że lepiej zostawić to na później. - Wyglądasz na zmęczoną - rzekł, pomagając jej wsiąść do pikapu. - Spotkania z Huffem zawsze mnie wykańczają. Obszedł samochód i wsiadł do środka. Przekręcając kluczyk w stacyjce, przeprosił za upał w kabinie. - Powinienem zostawić uchylone okno. - Nie szkodzi. - Sayre odchyliła głowę na oparcie i zamknęła oczy. - Kiedy w lipcu w San Francisco robi się dziesięć stopni Celsjusza, tęsknię za prawdziwym latem. Właściwie to lubię Sprawdź Ta świadomość odmieniała wszystko. Tammy doświadczała czegoś równie zdumiewającego. Nie mogłaby przestać z zapamiętaniem całować Marka, na¬wet gdyby chciała - a wcale nie chciała. Jak mogłaby chcieć, skoro nagle wydało się jej to najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem? Rozsądek mówił co innego, lecz Tammy nie słyszała już jego głosu, porwana w wir szalonych emocji. Miała wrażenie, że wkracza w nowe życie, którego źródło ukryte jest w ciele Marka. Nagle przypomniał się jej werset z Szekspira: I tak mam odejść bez zaspokojenia? Zaspokojenie... Tak, to się musi stać, pomyślała w oszo¬łomieniu. Nieważne, co będzie potem. Nieważne, czy w ogóle będzie jakieś potem. Otwierał się przed nią świat zmysłowych doznań, dotąd nieznany. I chciała tam wejść właśnie z nim, choć nazywano go kobieciarzem, choć ją ostrzegano... Nie miała złudzeń. Rano nie będzie jej całował w ten sposób, nie przygarnie jej do siebie tak chciwie. Rano nie będzie już nic od niej chciał, a ona nie będzie mogła rościć sobie do niego żadnych praw. Wiedziała to doskonale i nie dbała o to zupełnie. Rano oznaczało perspektywę smutnej, przeraźliwie pu¬stej przyszłości, ale teraz... Teraz było teraz. Mark trzyma¬jący ją w ramionach. Jego wargi na jej ustach. Dotyk jego ciała. Ogień w jej żyłach. Tak, teraz, na tych krótkich kilka chwil, ten mężczyzna był jej domem, jej miejscem na ziemi. - Mark... - wyszeptała pomiędzy pocałunkami. W jej głosie brzmiała bezmierna czułość. Jej szept wy¬dawał się Markowi pieszczotą, niewypowiedzianie słodką i obiecującą. Zrozumiał, że Tammy nie prowadzi z nim żadnej gry, a jej reakcje nie są obliczone na wywołanie odpo¬wiedniego efektu, ale są najzupełniej szczere. Kobiety, z którymi spotykał się do tej pory, wiedziały doskonale, jakie zasady rządzą układem. Jemu zależało na atrakcyjnej i eleganckiej partnerce, im na statusie przyja¬ciółki księcia. Gdy zaczynały sobie zbyt dużo wyobrażać, Mark wycofywał się, lecz nigdy nie oznaczało to złamania czyjegoś serca. To były doświadczone, światowe kobiety, nieskłonne do sentymentów. Tym razem miał do czynienia z osobą zupełnie innego pokroju. Zatopił spojrzenie w błyszczących oczach Tammy i wyczytał w nich coś, czego nigdy dotąd nie widział - bez-brzeżną tkliwość i absolutne przyzwolenie na... Gdyby teraz z triumfem zwycięzcy chwycił ją na ręce i zaniósł do sypialni, oddałaby mu się z radością. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Na jej rozchylonych wargach błąkał się rozmarzony uśmiech, a w jej wzroku widniało zaproszenie i oczekiwanie. Oczekiwanie na co? Na wyznania, uczucia, obietnice? Nie. Jedynie na to, co on zechce jej dać, nawet jeśli to będzie tylko jedna noc. Należała do niego - tak długo, jak on zechce. Mówiła mu to bez słów, samym wyrazem twarzy, a Mark doskonale ten przekaz rozumiał. Gdyby tylko chciał, mógł ją wziąć... Chciał. Nigdy niczego bardziej nie pragnął. Jednak gdy¬by to zrobił, już nigdy nie potrafiłby się jej wyrzec. To mu¬siałoby być na zawsze. A on nie zamierzał wiązać się na zawsze. Nie umiał kochać. Nie chciał. Nie potrzebował. Nie życzył sobie. Chociaż...