Lang. Zawsze, gdy tylko z akt prowadzonych

ściśniętego gardła, i zapytał niecierpliwie: – No, co tam się u was w Araracie stało? Opowiadaj. Korespondenci tymczasem zebrali się pod zamkniętymi drzwiami. Postali jakiś czas, na wszelkie sposoby powtarzając zagadkowe słowa „Wasilisk” i „Ararat”, a potem zaczęli się powoli rozchodzić, wciąż gubiąc się w domysłach. Co zresztą zrozumiałe – byli to wszystko ludzie przyjezdni, w naszych zawołżańskich świętościach i legendach niezorientowani. Miejscowi od razu wiedzieliby, o czym mowa. Ale że i wśród naszych czytelników mogą się znaleźć osoby postronne, które w guberni zawołżskiej nigdy nie bywały, a nawet, być może, o niej w ogóle nie słyszały, to zanim opiszemy rozmowę, do jakiej doszło w pomieszczeniu archiwum, poczynimy pewne objaśnienia, które mogą się wydać zbyt obszerne, lecz dla zrozumienia dalszej części opowieści są absolutnie konieczne. * * * Od czego by tu zacząć? Chyba od Araratu. Dokładniej – od Nowego Araratu, monasteru Nowoararackiego, bardzo sławnego świętego przybytku, położonego na najdalszej północy naszej rozległej, ale słabo zaludnionej guberni. Tam, wśród wód Jeziora Modrego, dla swych rozmiarów podobniejszego do morza (lud tak je właśnie nazywa: Modre Morze), na porośniętych lasem wyspach, z dawien dawna chronili się przed ziemskim zgiełkiem i ludzką złością święci starcy. Z czasem klasztor stopniowo popadał w zapuszczenie, tak że na całym archipelagu, w http://www.beton-architektoniczny.biz.pl/media/ Sternik skierował dziób „chybotki” tak, żeby szła wprost na Pociechę, a sam zanucił wesołą piosenkę. Wszystko układało się jak najlepiej. Jeszcze dwie godziny i koniec żeglugi. Mało prawdopodobne, by wiatr się zmienił. Szkoda, rzecz jasna, że nie zdążył upiłować więcej drogocennych opiłków, ale i tak będzie z pięć funcików. Malutki, lecz ciężkawy woreczek zwisał pod habitem przy kości biodrowej. Sznur tarł trochę szyję, ale to było głupstwo. Pięć funtów to bez mała pięćset zołotników, każdy po... Rachunki wypadło przerwać, bo nagle chwyciły go nudności. Przechyliwszy się przez burtę, młody człowiek zaryczał i zabulgotał, wstrząsany spazmami. Potem opadł bezsilnie na dno, wytarł pot z czoła, uśmiechnął się beztrosko. Podobne ataki ostatnio trafiały mu się często – zapewne wskutek kiepskiego odżywiania się i nerwowego pobudzenia. Odpocząć, podjeść – i wszystko przejdzie. Potarł niecierpliwie skronie, odpędzając zawrót głowy. Między palcami został mu

dziecka, zarób jeszcze na jego śmierci. Podeszła do biurka, trąciła łokciem Sandersa, żeby wyniósł się z jej miejsca i energicznie powróciła do bieżących spraw. – A więc – zaczęła, nie odrywając wzroku od obu mężczyzn – rano spotkałam się w Portland z ekspertami od balistyki i z panią patolog. Sanders, czy jest coś, o czym chciałeś mi powiedzieć, czy może mam najpierw dać ci w zęby, a potem zadawać pytania? Sprawdź I Rainie nie mogła opędzić się od myśli, że w dalszej kolejności władze przyślą transport po ciała. Policjant Luke Hayes miał trzydzieści sześć lat, łysiał i był niższy od większości kobiet. Lecz jego wysportowane ciało, muskularne siedemdziesiąt kilogramów, przykuwało uwagę niejednej z nich i nigdy nie zawodziło w walce wręcz. Zdaniem Rainie największym atutem Luke’a były chłodne błękitne oczy. Widziała, jak stalowym wzrokiem zmuszał do posłuszeństwa dwa razy większych od siebie pijaków. Widziała, jak hipnotyzował rozwścieczone gospodynie domowe. Raz nawet była świadkiem sceny, gdy jednym srogim spojrzeniem zmienił warczącego dobermana w łagodnego baranka. Shep był apodyktyczny i pełen energii. Ona sama miewała zmienne nastroje. Luke równoważył skład ich małego zespołu stoickim spokojem i leniwym, ujmującym uśmiechem. Rainie nigdy nie widziała go wzburzonego. Aż do dzisiaj. Prowadząc Danny’ego do wschodniego wyjścia, wpadła na Luke’a tuż za drzwiami. Pot