Zmrużył oczy.

Znał doskonale ten niski, gardłowy ton w jej głosie. Oznaczał, że żona czegoś od niego chce. Niechętnie podniósł wzrok. Zsunęła szlafrok z ramion, miękka tkanina opadła z cichym szelestem na podłogę. Hope stała przed nim w zwiewnej, przezroczystej koszuli nocnej. - Podejdź tutaj - poprosiła. Kiedy usłuchał, zarzuciła mu ramiona na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. - Jest przecież wyjście z sytuacji - mruknęła mu do ucha. - Dopuść do spółki tego człowieka, który chce spłacić dług. Chciał powiedzieć „nie”, ale wtedy Hope odwróciłaby się na pięcie i wyszła. Pogardzał sobą, nie był jednak w stanie znaleźć dość siły, by przerwać żenującą scenę. - Zostanie nam przecież polowa udziałów. - Dłoń żony zsuwała się coraz niżej, na podbrzusze. - Co mam zrobić, żeby cię przekonać? Zdawał sobie sprawę, że nim manipuluje, ale i tak jej pragnął. Chciał ją wziąć tutaj, zaraz, na blacie cyprysowego biurka. Jeśli jej ulegnie, będzie mógł kochać się z Hope tak, jak on będzie chciał. Nie tylko dzisiaj, także jutro, przez najbliższe dni, może nawet tygodnie. Tak długo, aż Hope uzna, że spłaciła już swój dług wobec niego, że nie jest już mu nic winna. Koniec będzie bolesny, ale wart całkowitego zapomnienia się w rozkoszy. Boże, nienawidził Hope równie mocno, jak jej pożądał. Jeszcze bardziej zaś nienawidził samego siebie. - Znajomym powiemy, że byłeś już zmęczony codzienną harówką - przekonywała, przyklękając przed Philipem i rozpinając mu spodnie. - Że nie masz syna, który mógłby przejąć twoje obowiązki, więc postanowiłeś przyjąć wspólnika. Poczuł ciepły oddech na skórze, jęknął, zatopił palce w ciemnych włosach żony. - Widzisz, jak dobrze? - szeptała. - Tak może być... cały czas. - Tak... Wygiął się do tyłu, drżał z pożądania. Czekał, aż Hope wreszcie go dotknie, obejmie, zacznie pieścić. - Powiedz to jeszcze raz, kochanie. Chcę to usłyszeć. Chcę, żeby było nam dobrze. - W jej głosie zabrzmiała nuta triumfu. Kiedy uniosła oczy, dojrzał w nich coś, co go przeraziło, coś mrocznego i niezgłębionego. Zatrwożony odskoczył gwałtownie. - Philip... kochanie. Co się stało? http://www.csf.net.pl - Nie byłaś tam! Nie wiesz, jak to wyglądało! Nie masz pojęcia, co one... - Wiem, że ja bym nie powiedziała słowa, gdyby to chodziło o ciebie! Nigdy! - Dziękuję ci! - Liz zerwała się na równe nogi. - Co ty możesz w ogóle wiedzieć? Właśnie wyrzucili mnie ze szkoły! Straciłam stypendium, swoją przyszłość! A ciebie obchodzi tylko twój Santos! - Nieprawda! Przejmuję się tobą! Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, ale nie zdajesz sobie sprawy, do czego jest zdolna moja matka! - Spuściła głowę. - Nie wiesz nawet, na co ją stać. - Nie wiem? - Liz uśmiechnęła się szyderczo. - Właśnie się przekonałam. Właśnie sprawiła, że wyleciałam ze szkoły tylko za to, że zaprzyjaźniłam się z tobą! Ty zrobiłaś to, co zrobiłaś, i nawet nie zostałaś wezwana do przełożonej! - W głosie Liz narastał szloch, ból, gorycz. - Mój ojciec ma rację! Wy umiecie myśleć tylko o sobie! O sobie i swoich pieniądzach! To wszystko twoja wina! Nienawidzę cię! Odwróciła się na pięcie i zamierzała wrócić do mieszkania, ale Gloria chwyciła ją za rękę. - Nie mów tak, Liz. Proszę... musisz mnie zrozumieć. - Rozumiem. - Liz strząsnęła rękę Glorii. - Nigdy nie byłam twoją przyjaciółką. Wykorzystałaś mnie. - Nieprawda! Nie widzisz, że to wszystko przez nią? Zawsze pozbawia mnie wszystkiego, co ma dla mnie jakieś znaczenie. Chce mnie poróżnić z tobą, z Santosem. Dlatego nie chciałam, żeby się dowiedziała, że mam chłopaka. Dlatego tak się bałam... - To nie do wiary! Ciągle tylko ty, ty, ty! Jesteś prawie taka sama, jak Bebe, Missy i cała ta reszta. Samolubna! Zajęta wyłącznie sobą! Nie obchodzi cię nikt poza własną osobą. Byłam głupia, że uwierzyłam w twoją przyjaźń.

- Przestań! Przestań wreszcie kłamać! - Gloria stłumiła łkanie. - Twoja matka żyje. Chociaż dzisiaj była bliska śmierci. Jak mogłaś... jak mogłaś... - słowa uwięzły jej w gardle. Odwróciła się od Hope i ukryła twarz w dłoniach. - Nie wiem nawet, co mam ci powiedzieć. Nie wiem... kim ty jesteś. - Opuściła ręce i spojrzała na matkę. - Nie wiem, kim ja jestem. Ponieważ kłamiesz. Ponieważ ukrywasz przede mną prawdę. Całe życie... - Jesteś Glorią St. Germaine - oznajmiła Hope. - Z nowoorleańskiej rodziny St. Germaine’ów. A ja jestem twoją matką. - A ona twoją! Opuściłaś ją! - Nic nie wiesz! - Wiem! Santos zawiózł mnie do domu przy River Sprawdź - Być może. Zaśmiała się ponownie. - Biedny chłopiec. Zdrowo zawróciła ci w głowie, prawda? Skądinąd wcale się nie dziwię. Santos zacisnął pięści. Nie chciał pytać, co to ma oznaczać. - Jak się pani dowiedziała? - Od Glorii, ma się rozumieć. Ona w końcu zawsze wszystko mi mówi. Myśli, że wyprowadzi mnie z równowagi. Kiedy się ze mną kłóci, potrafi wykrzyczeć wszystkie swoje sprawki. Wczoraj wieczorem było tak samo. Santos poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go w głowę. - Nie wierzę. Ja i Gloria... - Kochacie się - rzuciła z kpiną w głosie. - Zależy wam na sobie, tak? - Tak. Pokiwała głową z politowaniem. - Nic nie znaczysz dla mojej córki, Victorze. Nic. Myślę, że w głębi duszy świetnie o tym wiesz. Ogarnęła go furia, przestał się bać, zapomniał o ostrożności. Nagle zrozumiał, że nie ma nic do stracenia. Postąpił krok w kierunku Hope.