- Trudno zapomnieć, skoro poczułem twój smak przy pocałunku i wiem, jak to jest być w tobie - Bryce przesunął wargami po jej szyi, w jego głosie rozbrzmiewało pożądanie.

Snów White Killer znowu zaatakował. Santos dostał informację o 2:57 nad ranem, a dwadzieścia sześć minut później parkował swój samochód przed Katedrą św. Ludwika. Teren został już ogrodzony przez policję, na miejscu zabójstwa był koroner i ekipa dochodzeniowa. W chwili kiedy Santos miał wysiadać z wozu, na parking wjechał minibus stacji telewizyjnej Channel Four, z którego wyskoczyła Hoda Kotb. Santos odczekał, aż dziewczyna zniknie mu z oczu, i dopiero wysiadł. Na placyku przed rzęsiście oświetloną katedrą, przy taśmach policyjnych cisnął się tłum gapiów: ludzie, którzy pracowali w Dzielnicy, mieszkańcy pobliskich kwartałów i - tych była większość - zapóźnieni balowicze, często mocno nietrzeźwi. Dostępu na miejsce zbrodni pilnowało kilkunastu mundurowych. W ciągu dziesięciu lat pracy w policji Santos setki razy widział podobne sceny, więc nie robiły już na nim większego wrażenia. Tym razem było inaczej. Do tej sprawy miał stosunek osobisty. Od lat polował na tego sukinsyna. Na razie nic nie wskórał. Drań mu się wymykał. Był szczwany, przewidujący, czujny jak drapieżne zwierzę. Santos mignął odznaką i przeszedł pod żółtą taśmą. W tej samej chwili stojący w pobliżu turysta zrobił mu zdjęcie, oślepiając niemal fleszem swojego aparatu. Santos obrócił się ku jednemu z mundurowych: - Zajmij się nim. Chryste, nie mogliby fotografować statków na rzece? Mundurowy wzruszył ramionami. - Przyjeżdża taki do miasta grzechu, to chce mieć fotę z miejsca zbrodni. - Właśnie. - Santos pokręcił głową. - A nam się wydaje, że przestępcy to świry. - Detektywie Santos? - Podszedł do niego oficer, którego spotkał już kilka razy wcześniej. - A, Grady. Co macie? - Znowu dziewczyna z ulicy. Wygląda na to, że to ten sam gość, co zawsze. Czwarta ofiara w tym miesiącu. - Umiem liczyć - osadził chłopaka Santos. - Co jeszcze? - Znalazło ją dwoje pijanych turystów. Omal nie przewrócili się o ciało. Facet robił w portki ze strachu. Żałosne. - Turyści, szlag ich... Burmistrz dobierze się nam do tyłków. - Podobno już tu jedzie. Santos zaklął ponownie. - Gdzie oni są? - zapytał, a oficer wskazał na parę kulącą się pod kocem na ławce przed katedrą. - Chcę z nimi porozmawiać. - Zrobione. - Ciało? http://www.epsychoterapiawarszawa.info.pl/media/ chciał tłumaczyć, że oszalałby bez zajęcia, a poza tym reperując piwniczne okno, czuł, że jest bliżej Alexandry. Minęło pięć dni od jego wizyty w Akademii Panny Grenville. Gdyby wyjechała natychmiast po przeczytaniu jego listu, dotarłaby do Londynu wczoraj. Oczywiście mogła nadal być w szkole i uczyć dziewczęta zachowania się przy stole. Tak czy inaczej był gotowy na jej przyjazd. Meble ze złotego pokoju wróciły na swoje miejsce, podobnie jak inne sprzęty, które kazała sobie znieść do piwnicy. Gdyby to wyłącznie on decydował, zajęłaby jego apartament. Dla Rose i Fiony wynająłby dom i służbę. Ponadto uzgodnił z arcybiskupem Canterbury, że udzieli im ślubu. Nie zamierzał dać jej następnej okazji do ucieczki, gdyby jednak wróciła. To nieznośne „gdyby” było powodem, dla którego ostatnio prawie nie wychodził z domu. Nie chciał ryzykować, że się z nią minie. - Dobrze, milordzie - powiedział doradca z ciężkim westchnieniem. - Zawsze leży mi na sercu pańskie dobro. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

przysyłał mi list. Wiem, że co najmniej dwa razy odwiedził Luciena. - Są przyjaciółmi. - Lex, po prostu nie jesteś romantyczna. Guwernantka się roześmiała. Może Rose trafiła w sedno. Gdyby była romantyczna, już dawno utopiłaby się w najbliższym stawie. - No, dobrze, niewykluczone, że masz rację, lecz nie chcę, żebyś się rozczarowała. Sprawdź Lily stanęła za córką. - Mój Boże, już czas. - Położyła dłonie na ramionach Hope, przytuliła policzek do jej włosów. Hope ogarnęła radość, jakiej dotąd nie znała. Była prawie wolna. Jeszcze kilka minut i nigdy więcej nie zobaczy już ani matki, ani tego znienawidzonego domu. Musiała się hamować, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Matka westchnęła, opuściła ręce, cofnęła się o krok. - Pora iść. - Tak, mamo. - Hope wzięła walizkę i ruszyła w stronę schodów, Lily za nią. W holu zebrały się dziewczęta. Każda chciała uściskać i ucałować Hope. Jedna przez drugą życzyły jej szczęścia, przypominały, żeby pisała. Najmłodsza - niewiele starsza od Hope - podała jej jabłko: błyszczące, czerwone, dojrzałe. - Na wypadek gdybyś zgłodniała - powiedziała cicho, ze łzami w oczach. Wzięła owoc, choć palił dłoń niczym żrący kwas. Miała ochotę odrzucić go precz i uciec. Powstrzymała się, podniosła wzrok, spojrzała z uśmiechem w oczy dziewczyny. - Dziękuję, Georgie. Jesteś kochana, że o mnie pomyślałaś. Wyszła na zewnątrz, matka szła obok. Znad rzeki czuć było ciepły, leniwy powiew wiatru. Owiewał Hope, otulał, a odpływając, zabierał ze sobą odór domu, odór przeszłości. Jej przeszłości. Matka wzięła ją w ramiona i mocno uścisnęła.