– A kto to wie? To gdzieś w okolicy Szóstej czy Siódmej ulicy, chyba... Stary, muszę zadzwonić, dobra? Bentz nie odpuszczał, jeszcze nie. – Sekunda. Widziałeś może kobietę dzwoniącą z tej budki jakieś, bo ja wiem, dwadzieścia minut temu? – O co chodzi? – Facet był naprawdę wściekły. – Pomyślałem, że może czekałeś, aż odejdzie, i zapamiętałeś ją. Tę kobietę. – Kurde, koleś, powiedziałem, że nie! Do cholery! – Rozłączył się. Bentz włączył komórkę, włożył buty i wziął kluczyki. Co prawda, nie wiedział, co mu przyjdzie z nocnej przejażdżki po Los Angeles, ale wiedział też, że na pewno już nie zaśnie. Rebecca akurat gasiła niedopałek w wielkiej popielniczce stojącej przy drzwiach. Zapach papierosa unosił się w nocnym powietrzu. Patrzyła za nim, jak wsiadał do forda. Znał dobrze okolicę; pojechał na Wilshire i krążył niemal pustym bulwarem. Minął go wóz patrolowy, błyskając światłami. Wpatrywał się w wystawy sklepowe, nie zwracał uwagi na wyższe piętra. W okolicach Szóstej i Siódmej wytężał wzrok w poszukiwaniu budki telefonicznej. Sam nie wiedział, czego się spodziewa, choć miał świadomość, że nie zobaczy tej, która do niego dzwoniła, chyba że jest idiotką. Instynkt podpowiadał, że od dawna jej tu nie ma. A jednak odczuwał silną potrzebę zobaczenia budki telefonicznej na własne oczy. Za pierwszym razem jej nie zauważył, potem jednak dostrzegł Bank California Palisades, wjechał na pusty parking... i była tam. Zawrócił z piskiem opon, podjechał prosto do http://www.eveonlinepolska.pl - Ja też. - Tak trudno zdobyć jego podpis? Powiedział, że mogę wyjść ze szpitala, prawda? - Naciskała Amanda, a jej ładna buzia mówiła „nie wciskaj mi tu kitu”. - Tak powiedział. Jestem pewna, że za kilka minut wszystko będzie gotowe. Mamy tu dzisiaj duży ruch. Są jeszcze inni pacjenci - odpowiedziała pielęgniarka z wyrozumiałym, ale mocno wymuszonym uśmiechem. Potem spojrzała na pager przy pasku. - Proszę tu poczekać. - Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Amanda gotowała się ze złości. - Pani Drummond? - zapytał Reed, otwierając portfel i pokazując odznakę. - Pierce Reed z policji w Savannah. - Wiem, kim pan jest - powiedziała niecierpliwie. - Co pan tu robi? - Słyszałem, że miała pani nieszczęśliwy wypadek. - Nieszczęśliwy wypadek? Tak się to nazywa? Jezu, mój przewód hamulcowy został przecięty, tak powiedział ten policjant, kiedy zadzwonił do mojego męża. Jeśli to prawda, to znaczy, że ktoś próbował mnie zabić. - Odgarnęła włosy z oczu. - Znowu. Wie pan o tym, prawda? Sześć miesięcy temu ktoś chciał zepchnąć mnie z drogi. Nikogo to wtedy nie interesowało. Dopiero teraz się pojawiacie, gdy omal nie zginęłam. - Założyła ręce na piersi. - To nie był nieszczęśliwy wypadek, detektywie. To w ogóle nie był wypadek. - Zaczęła podnosić się z wózka. - Ktoś próbował mnie zabić! - Pani Drummond, proszę nie wstawać z wózka. Takie są zalecenia szpitala - powiedziała pielęgniarka. - Nie potrzebuję żadnego wózka, chcę stąd wyjść - warknęła Amanda. Wstała, nie spuszczając wzroku z Reeda. - I potrzebuję ochrony policji. Ktoś strzela do naszej rodziny jak do kaczek i zdaje się, że jestem następna w kolejce. - Domyśla się pani, kto to może być? - Czy to nie pańskie zadanie? To pan jest detektywem. - Chciałbym dowiedzieć się od pani, co się wydarzyło - powiedział, zastanawiając się, dlaczego dotknęły go jej docinki. Rozpuszczona, bogata suka. - Świetnie. Czas, żebyście się tym poważnie zajęli. Zanim wszyscy skończymy jak Josh Bandeaux! - Przed szpital zajechał samochód. - Wybaczy pan, ale przyjechał mój mąż. - Spojrzała lekceważąco na pielęgniarkę. - Wychodzę, z wypisem czy bez. - Już po problemie. Doktor Randolph właśnie go podpisał. - Pielęgniarka podała jej kopertę, a do holu wszedł wysoki chudy mężczyzna w mundurze pilota. - Co się stało? - zażądał wyjaśnień, a potem, już ciszej, dodał: - Wszystko w porządku? - To się stało, że ktoś chciał mnie zabić, skończyło się na rozwaleniu samochodu. I... nie... nic mi nie jest. - Amanda złagodniała, zamrugała kilka razy i odchrząknęła, jakby zebrało jej się na płacz. Opanowała się jednak i odzyskała swój zwykły sarkastyczny ton. - To jest detektyw Reed. Złapie tego sukinsyna, zanim znów uderzy. Prawda, detektywie? - No cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. - Pani Drummond, proszę usiąść. - Pielęgniarka była nieustępliwa i Amanda z ociąganiem usiadła na wózku. - Mam nadzieję, detektywie Reed - rzuciła Amanda przez ramię. - Bo następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia i będziecie mieli kolejne niewyjaśnione morderstwo. Caitlyn nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Siedziała w gabinecie przed komputerem. Pracowała nad projektem, który odkładała już prawie od tygodnia. Z głośników sączył się delikatny jazz. Wstała, spojrzała czujnie przez firanki. Była noc, 121 latarnia przed domem rzucała dziwne niebieskie światło. W powietrzu połyskiwała delikatna mgiełka zasnuwająca okna i rozmywająca cienie. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, jakiś cień w zaroślach. Serce jej załomotało. Liście poruszyły się. Zdawało się jej, że słyszy szelest kroków. Popadasz w obłęd. Nikogo tam nie ma. Nikogo. Przełknęła z trudem ślinę i nisko nad ziemią zauważyła dwa błyszczące paciorki oczu. Zesztywniała. Krzaki zakołysały się i spomiędzy liści wyjrzał spiczasty pyszczek. Och, to tylko opos. Odetchnęła zawstydzona. Wciąż jednak czuła na sobie obce spojrzenie. Opuściła żaluzje i odchyliła się na krześle. Może to policja ją obserwuje. Wcale by się nie zdziwiła. Detektyw Reed nie musiał tego mówić. I tak widziała, że uważa ją za główną podejrzaną. A ona nawet nie miała jak się bronić. A jeśli to nie policja? Może to ten ktoś, kto był w jej sypialni wtedy, kiedy zginął Josh? Ten ktoś, kto wymazał jej pokój krwią? To ty, Caitie. Ty to zrobiłaś. - Nie - wyszeptała, odganiając tę okropną myśl. Może powinna zadzwonić do Adama. Rozmowa z nim na pewno by jej pomogła. Chcesz rozmawiać jako kobieta czy jako pacjentka? Spójrz prawdzie w oczy, Caitlyn, chcesz po prostu znów się z nim spotkać. - Cholera! - Miała już dość wysłuchiwania tych połajanek. Brzmiały zupełnie jak zrzędzenie Kelly. Spojrzała na ekran komputera. Machający skrzydłami nietoperz wampir zdawał się z niej szydzić. Termin przedstawienia projektu zarządowi zoo mijał za tydzień, a ona wciąż była z robotą w lesie. Skoncentrowała się, poprawiła ruchy skrzydeł nietoperza. Przelatywał na tle srebrzystego księżyca przez żelazną bramę. Miała nadzieję, że animacja przyciągnie uwagę zaglądających na stronę internetową zoo. Wymyśliła sobie, że strona główna będzie nawiązywać do starych mitów i przesądów, zwłaszcza tych, które mają naukowe uzasadnienie. Caitlyn była już zmęczona, bolały ją plecy, nerwy miała napięte. Wstała i przeciągnęła się, wciąż spoglądając na monitor. Siedzący u jej stóp Oskar zaszczekał. - No i czego chcesz? - zapytała. Pies znów zaszczekał, skoczył na nią, a potem przywarował na podłodze. - Wszystko w porządku? - Zakręcił młynka. - Chcesz wyjść? Kolejne szczeknięcie i szorowanie ogonem po podłodze. - Dobrze, już dobrze - powiedziała. - Rozumiem. Teraz rozumiem. No to chodź. Pies natychmiast zbiegł po schodach. - Ej, chyba mnie nabierasz. Też widziałeś tego oposa i masz na niego chętkę, co? - mruczała, schodząc na dół. Zanim weszła do kuchni, Oskar skakał już na tylne drzwi. Kiedy odsunęła zasuwę, wystrzelił na dwór, szczekając jak opętany, i pognał w stronę fontanny. Caitlyn stanęła na skraju werandy. Było ciepło. Parno. Słuchała brzęczenia owadów i łagodnego szemrania fontanny. Nagle zauważyła w powietrzu delikatną smugę dymu z papierosa. - Caitie? - usłyszała. - Jezu! - Serce omal jej nie wyskoczyło z piersi. Rozpoznała ten głos. - Kelly? 122 Nic. Caitlyn wpatrywała się w ciemność. Nikogo tu nie było... cisza. Nikt się nie odezwał. Pies węszył w rabatkach i nawet nie podniósł łba, nie przybiegł przywitać się z Kelly. Widocznie jej się zdawało. Jest przewrażliwiona i tyle. Odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić rozdygotane nerwy. Może faktycznie przestaje nad sobą panować. Traci kontrolę. Boże, tylko nie to! - Chodź! - zawołała psa. - Oskar! Do nogi. - Zawahała się, spojrzała w ciemny kąt, z którego dobiegł ją głos Kelly i jęknęła cicho. Spojrzała jeszcze raz. Pusto. Nikogo nie ma... to tylko jej wybujała wyobraźnia. - Weź się w garść - powiedziała do siebie, ale gdy tylko weszła do domu, w popłochu zamknęła za sobą zasuwę. Popatrzyła przez okno i znów naszły ją wątpliwości. Czy ktoś tam był? Obserwował jej dom, czaił się w ciemnościach... śledził ją, na litość boską? Wyszła z kuchni, próbując pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku. W połowie schodów usłyszała dzwonek telefonu. Wbiegając po dwa stopnie naraz, wpadła do gabinetu. Na ekranie wciąż fruwał nietoperz wampir. Wyłączyła komputer. Policzyła w myślach do dziesięciu, zanim podniosła słuchawkę. Oby to nie był żaden dziennikarz! - Słucham. - Caitlyn? - Usłyszała w słuchawce głos Troya. Poczuła ogromną ulgę, że to on. - Czy możesz przyjechać do Oak Hill? - Głos miał poważny. Ponury. - Teraz? - Spojrzała na zegarek elektroniczny świecący w półmroku. Dochodziła dziesiąta. - Tak. - Po co? - zapytała Caitlyn, a serce załomotało jej ze strachu. - Co się stało? Troy zawahał się przez moment i powiedział: - Amanda miała wypadek samochodowy. Kilka godzin temu. - O Boże! - Caitlyn przygotowała się na najgorsze. - Co jej jest? - Chyba nic. Ian właśnie po nią pojechał. Zjechała z drogi i uderzyła w drzewo, nic więcej nie wiem. Zdaje się, że straciła przytomność. Przyjechało pogotowie i zabrało ją do szpitala. Obejrzał ją lekarz, zrobili jakieś badania i uparła się, żeby ją wypuścić. Miała szczęście. Ale mama źle to zniosła. Lepiej przyjedź. - Już jadę. - Caitlyn odłożyła słuchawkę, sięgnęła po torebkę, chwyciła klucze i zbiegła na dół. Duchy znów ze sobą rozmawiały. Szeptały niespokojnie między sobą, tłukły się po starym domu, wałęsały po okolicy. Lucille zadrżała. Potarła ramiona, bezskutecznie próbując odegnać chłód. Nadchodziło zło. Pędziło na czarnym koniu z rozgrzanymi kopytami. Prosto do niej. Szkoda, że obiecała staremu zostać tutaj z Bernedą. Chciałaby wyjechać. Ale przysięgła opiekować się Bernedą Montgomery aż do śmierci. Musiała zostać. Modląc się, nakreśliła znak krzyża na obfitej piersi i usłyszała, jak duchy się z niej śmieją. Nie było ucieczki. Rozdział 19 Zaraz, moment. Opowiedzcie wszystko po kolei. - Caitlyn przyjechała do Oak Hill, gdzie 123 zebrała się już cała rodzina. Nie zabrakło również Amandy. Była bledsza niż zazwyczaj, ale wyglądała dobrze. Spacerowała po pokoju, a jej mąż, Ian, siedział na wysokim stołku przy zimnej kracie kominka. Berneda odpoczywała na szezlongu, słaba i wyczerpana. Obok niej siedziała Lucille, przyjechał też doktor Fellers. Przy oknie stał zdenerwowany Troy, spoglądał przez okno na ciemną drogę, jakby spodziewał się bandy złoczyńców przybywającej w obłoku kurzu, jak na starym westernie. Przyszła nawet Hannah, siedziała teraz zgarbiona na wyściełanym krześle. Była opalona, we włosach miała jasne pasemka, a na znudzonej twarzy mocny makijaż. Dżinsowa mini i wysokie buty na dwunastocentymetrowym obcasie sprawiały, że jej zgrabne, smukłe nogi wydawały się jeszcze dłuższe. - Co się stało? - Ktoś przeciął przewód w moim samochodzie - powiedziała Amanda, przeczesując włosy sztywnymi palcami. Zdenerwowana przemierzała pokój w tę i z powrotem. - Kilka miesięcy temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi, ale policja nie potraktowała mnie poważnie. Lepiej, żeby tym razem nie popełnili takiego błędu. - Ktoś chciał cię zepchnąć z drogi? - Berneda próbowała się podnieść. Lucille dotknęła jej ramienia. - Spokojnie. Połóż się. - Tak! - powiedziała Amanda z naciskiem. - Ktoś chciał zepchnąć mnie z tej cholernej drogi. Mogłam się zabić! Policja wcale się tym nie przejęła. Wspomniałam o tym dzisiaj detektywowi Reedowi. - Był tam? - zapytała nerwowo Caitlyn. Ten facet wciąż krążył wokół jej rodziny. Oczywiście, chciała, żeby odnalazł mordercę Josha, ale jego ciągła obecność niepokoiła ją. - Przyszedł do szpitala, jak już wychodziłam. Powiedziałam mu, żeby ruszył tyłek i znalazł tego, kto to zrobił. - Amanda myśli, że jej wypadek i śmierć Josha mogą być ze sobą powiązane - wtrącił Ian. - Dam sobie za to głowę uciąć - dodała Amanda. - Powiązane? Jak to? - Tylko pomyśl: ktoś majstruje przy moich hamulcach w tydzień po tym, jak zamordowano Josha. Dziwny zbieg okoliczności. - To mogło być samobójstwo - powiedział Ian. - Daj spokój! Wszyscy znaliśmy Josha. Nawet nie ma się co zastanawiać. Samobójstwo! Co za bzdura! Mam szczęście, że dzisiaj nie zginęłam! - Nic ci się nie stało - przypomniał jej mąż. Napięte kąciki ust mówiły, że dość już ma jej histerii. Chociaż przekroczył czterdziestkę, włosy miał wciąż kruczoczarne. Wyglądał jak dwudziestopięciolatek, tyle że nieszczęśliwy, zgorzkniały i mocno znudzony życiem. - To nie ma znaczenia, Ian. Ktoś chciał mnie zabić zeszłej zimy, tuż przed Bożym Narodzeniem, pamiętasz? I dziś znów próbował! Następnym razem może mu się udać! Berneda jęknęła cicho. - Chyba powinniście porozmawiać gdzie indziej. - Lucille rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie. Amanda była jednak innego zdania. - Myślałam, że najlepiej będzie, jeśli dowiecie się o wszystkim ode mnie. Pewnie podadzą dziś w wieczornych wiadomościach albo w jutrzejszych gazetach. Wolałam sama wam o wszystkim opowiedzieć. 124 - A co na to detektyw Reed? - zapytała Caitlyn. - Niewiele. To samo co pozostali idioci. Od czasu, kiedy ten cholerny czarny explorer usiłował zepchnąć mnie w bagno, rozmawiałam z nimi trzy razy. Raz tego dnia, kiedy to się stało, drugi raz tydzień później i dzisiaj znowu. Ale wiesz co? Myślę, że nic ich to, do cholery, nie obchodzi. - Ale przecież detektyw Reed przyjechał dzisiaj do ciebie, choć do niego nie dzwoniłaś - przypominał jej Ian. - Ale jeszcze zadzwonię. Jeśli myśli sobie, że skończy się na tej dzisiejszej rozmowie, to mnie najwyraźniej nie zna. - Może policja ma coś pilniejszego do roboty. Nic ci się przecież nie stało - odezwał się Troy, wsadzając ręce do kieszeni. - Coś pilniejszego? Na przykład sprawę Josha Bandeaux? - Wydawało mi się, że wciąż się zastanawiają, czy to nie było samobójco - powiedziała Berneda. - Mówiłam już, że to na pewno nie było samobójstwo. - Amanda nie potrafiła ukryć irytacji. - A ty jak myślisz? - Hannah zwróciła się do Caitlyn. - Nie wiem, chyba zgadzam się z Amanda. Nie wierzę, że Josh mógłby popełnić samobójstwo. - Też tak myślę. - Niebieskie oczy Hannah pociemniały lekko, a Caitlyn drgnęła. Słyszała plotki na temat Josha i Hannah, ale przecież słyszała też plotki na temat Josha i niemal każdej kobiety w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Zdążyła już przywyknąć do jego romansów. Nawet nie czuła się zraniona, raczej zażenowana. Ale myśl, że jej własna siostra... - Josh zbyt był w sobie zakochany, żeby ze sobą skończyć. - Musimy to rozstrząsać? - zapytała Berneda, pocierając usta drżącą ręką. - Oczywiście, że nie, mamo. Może pójdziesz na górę? - zaproponowała Caitlyn. - Żebyście zaczęli mnie obgadywać? - Nie będziemy cię obgadywać. - Oczywiście, że będziemy - powiedziała Hannah, wstając z krzesła. - To jest to, co świetnie nam wychodzi. Plotki. Wszyscy plotkują o wszystkich. - Hannah zawsze była brutalnie szczera. Najmłodsza w rodzinie, rozpieszczana i zepsuta, uważała, że ma święte prawo mówić, co myśli. - Muszę się napić. - Przeszła do jadalni, w której stał antyczny kredens. - Ktoś jeszcze chce się napić? - zawołała, a jej głos odbił się echem od sklepionych sufitów. - Zepsuty bachor - mruknął Ian, na tyle głośno, żeby wszyscy w pokoju usłyszeli. - To za dużo jak na mnie. - Berneda nerwowo splatała dłonie. - Zdenerwowałaś mamę - oskarżył Troy Amandę. - Tak, wiem, nie powinnam była tu przyjeżdżać, ale myślałam, że jeśli przyjadę, mama przekona się na własne oczy, że nic mi nie jest. Chyba lepiej tak, niż gdyby miała zobaczyć migawkę w wiadomościach o jedenastej, prawda? - Amanda spojrzała na matkę. - Mamo, nic mi nie jest, naprawdę - powiedziała, ale jej głos nie brzmiał pewnie. - Wszystko dobrze się skończyło. Tylko triumph, którego dostałam od taty, jest kompletnie rozbity. Hannah wróciła do pokoju, popijając z niskiej szklanki. - Tyle się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia - drżącym głosem powiedziała Berneda i dotknęła ręki Amandy. - To trochę za wiele. Najpierw Josh, a teraz ty. Przysięgam, 125
dobrze się bawi. To zdjęcie, niezbyt wyraźne, ma mniej więcej dwadzieścia lat. Muskam palcami gładki papier. Jak setki razy przedtem. Dwadzieścia lat! Dwadzieścia cholernych lat. Z dziewczynki wyrosła kobieta. Sprawdź – Jadę do San Juan Capistrano. – Do misji? Po co? Szukasz duchów? – zażartowała i przypomniała mu, że jaskółki co roku wracają do San Juan Capistrano. – Nie wiedziałam, że kręci cię podglądanie ptaków. – Na jaskółki już za późno, tak mi się przynajmniej wydaje. Przylatują na wiosnę. – Więc o co chodzi? – zapytała. – Musiałem się wyrwać z zapluskwionego motelu. – I poszukać Jennifer? Chwila ciszy. – Może. – Widziałeś ją ostatnio? – Nie zdołała ukryć sarkazmu. Niby kogo chciał nabrać? – Nie wiem. Chciała mu powiedzieć, że się wygłupia, ale ugryzła się w język i poszukała bezpieczniejszego tematu. – Jak się czujesz? Jak noga?