– To się wam spodoba. Jak już kiedyś mówiłem, okazało się, że Danny...

– Robi się późno. Rainie rozejrzała się po sali. Muzyka przycichła, stoliki opustoszały. Quincy miał rację; powinni już iść. Wiedziała, że zaraz się rozstaną. Powiedziała za dużo. Nie można proponować komuś przygody na jedną noc, jeśli obnażyło się przed nim duszę. Wstała, a on poszedł w jej ślady. – Quincy... Przykro mi z powodu twojej córki. – Dziękuję. To nie pomaga, ale mimo wszystko dziękuję. – Wiem. – Zawahała się. – Przepraszam też za to, co powiedziałam wcześniej. Wiesz, o kompleksie bohatera. Rola miłej panienki nie wychodzi mi najlepiej. – No proszę, a ja myślałem, że ten cięty język to część twojego uroku. Objął ją ramieniem i poprowadził do drzwi. Na zewnątrz było chłodno. Rainie próbowała zebrać myśli. Ale ręka Quincy’ego wciąż spoczywała na jej plecach. Jego ciało było blisko. Wyczuwała zapach wody po goleniu, delikatnej i drogiej. Nie wiedziała, co na nią tak działa. Był silny, inteligentny, wymagający. Nigdy nie próbowała szukać mężczyzny, który byłby dla niej wyzwaniem. Zawsze wybierała zwolenników seksu bez zobowiązań. Nie zadawali zbyt wielu pytań. Tak było bezpieczniej. Spojrzała na Quincy’ego. Spod rozpiętej pod szyją koszuli wystawały kępki ciemnych włosów. Podniosła wzrok na jego twarz, na niebieskie oczy o badawczym spojrzeniu, które widziały zbyt dużo. Odruchowo cofnęła się o krok, oszołomiona i nagle przestraszona. Musnął ustami jej http://www.ith.com.pl/media/ Nocą w przybytku smutku Teraz poruszać się po terenie było łatwiej: Polina Andriejewna już lepiej rozpoznawała topografię kliniki, a i księżyc, stojący wysoko na niebie, świecił jasno. Zadziwiwszy się mimochodem łagodnością wyspiarskiego „mikroklimatu”, nawet w listopadzie darzącego takimi jasnymi, ciepłymi nocami, umocniona na duchu wojowniczka najpierw udała się do domu gospodarza kliniki. Ale okna białego, ozdobionego kolumnadą pałacyku były ciemne – doktor już spał. Pani Polina postała trochę, posłuchała, niczego godnego uwagi nie usłyszała i poszła dalej. Teraz jej droga prowadziła do pawilonu numer trzy, siedziby oszalałego malarza. Jesichin nie spał. W jego domku nie tylko się świeciło, ale w jasnym prostokącie okna migał jeszcze drobny, ruchliwy cień. Polina Andriejewna obeszła „trójkę”, żeby zajrzeć do środka od drugiej strony. Zajrzała.

– Sprowadził pan pocztą z Antwerpii diamentowy pilnik? – Mitrofaniusz otarł chustką pot, czując, że jego głowa, choć otoczona niebieską aurą, odmawia przyjmowania tak zdumiewających wiadomości. – Ale to przecież musi być bardzo drogie? – Możliwe. Wszystko jedno. Korowin dużo pieniędzy. – I Donat Sawwicz nawet nie zapytał, po co panu taka dziwna rzecz? – Zapytał. Ja zadowolony. Objaśniać – on rękami. „O emanacjach nie chcę, będzie Sprawdź – To akurat bzdura. – Doktor uśmiechnął się pobłażliwie. – Od tego właśnie zaczynałem kiedyś moje eksperymenty. Mam na własność wysepkę na Oceanie Indyjskim, daleko od morskich szlaków. Tam osadzam beznadziejnych alkoholików i narkomanów. Żadnych ziół oszałamiających na wyspie się nie znajdzie, za żadne pieniądze. Tam zresztą pieniędzy w ogóle nie ma w obiegu. Raz na trzy miesiące przypływa szkuner z Malediwów, przywozi wszystko, czego potrzeba. – I nie uciekają? – Kto chce wrócić do dawnego, ma prawo tymże szkunerem odpłynąć z powrotem. Na siłę nikogo tam się nie trzyma. Uważam, że prawa wyboru człowiekowi odbierać nie należy. Chce ginąć – cóż, jego prawo. Tak że prawdziwą trudność stanowią nie niewolnicy butelki i kalianu, tylko ludzie, do których anormalności nie tak łatwo dobrać klucz. Z takimi właśnie pacjentami pracuję tu, na Kanaanie. Czasem z powodzeniem, niekiedy zaś – niestety... Korowin westchnął.