Na twarzy Hope odmalowało się zdumienie, zaraz potem wściekłość. Nie czekając na jej odpowiedź, Santos wyszedł z biura odprowadzany nieprzyjaznym wzrokiem sekretarki. Zamiast jechać windą, zbiegł na dół schodami. Chciał jak najszybciej uciec z tego cuchnącego pieniędzmi piekła.

- Będę uważał, mamo. - Bardzo cię proszę. - Pogłaskała go delikatnie po policzku. - Nie wyobrażam sobie, że mogłabym cię stracić. Nie zniosłabym tego. Chciał powiedzieć to samo, ale zrobiło mu się głupio: jest w końcu facetem, nie będzie się rozklejał, nawet wobec matki. - Nie stracisz mnie - mruknął tylko, ściskając jej dłoń. - Zawsze będziemy razem. Uśmiechnęła się i wskazała głową na drzwi. - Pora na mnie. Wiesz, jak Milton się wścieka, kiedy przychodzę spóźniona. Santos odprowadził ją do wyjścia. Na końcu korytarza odwróciła się jeszcze i pomachała mu na pożegnanie, on zaś poczuł nagłe dziwny ucisk w gardle. Zawsze tak oszczędny w okazywaniu uczuć, tak oschły, chciał teraz za nią pobiec, uścisnąć ją, ucałować i powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Co by zrobił, gdyby ją stracił? Wybiegł na korytarz i zatrzymał się w pół kroku. Głupio. Jest za stary na takie czułości. Nie potrzebuje matczynych pieszczot. To dobre dla małych dzieci. Zaśmiał się do siebie. Te jej opowieści, przestrogi, ciągłe zatroskanie działały mu czasami na nerwy. Jeszcze trochę, a każe mu wierzyć w Babę Jagę i dziada z worem, który mieszka w szafie i zabiera niegrzeczne dzieci. Ubawiony własnymi wizjami, zamknął drzwi na łańcuch, wrócił do pokoju i wydobył buty spod łóżka. Teraz musi odczekać kilka minut. Zerknął na zegarek. Jeszcze trochę. Niech matka dotrze do klubu, wtedy będzie mógł wyjść i zobaczyć się z kumplami. Spotykali się co wieczór w opuszczonej szkole przy Esplanadzie, w północnej części Dzielnicy. W uszach dźwięczały mu jeszcze słowa Lucii o ludziach z opieki społecznej, ale szybko odsunął je na bok. Matka za bardzo się przejmuje, traktuje go jak małe dziecko. Przez całe lato, każdego wieczoru zrywał się z chaty i widywał z chłopakami. W czasie roku szkolnego spotykał się z nimi w weekendy. Musiał tylko pilnować, żeby wrócić do domu przed Lucią i nie włazić w oczy glinom patrolującym ulice. Przyrzekł matce, że będzie uważał na siebie i dotrzymywał słowa. Nigdy nie dał się złapać. Dokładnie po dziesięciu minutach wyszedł z mieszkania i zanurzył się w gorącą nowoorleańską noc. Zaklął pod nosem. Pomimo późnej pory powietrze było tak duszne i parne, że nie dało się oddychać. Otarł pot z karku. Tak właśnie wygląda lato w Nowym Orleanie, czego nie zrozumie nikt, kto tutaj nie mieszkał - ani chwili chłodu, nieznośny żar w dzień i w nocy, ani chwili ulgi, nawet po zachodzie słońca. I tak od maja do września. W sierpniu ludzie byli tak wymęczeni, że snuli się po mieście jak muchy. Turyści, z którymi Santos czasami rozmawiał, nieodmiennie pytali, jak on to znosi. Śmiał się z tego. Nowoorleańczycy nie próbują „znosić” upałów, po prostu są do nich przyzwyczajeni. Dla Santosa była to znacząca różnica. Uniósł wysoko głowę i wciągnął powietrze przez nos. Zachód słońca nie przyniósł, co prawda, ochłody, ale powietrze się zmieniło. Zmieniła się też atmosfera w Dzielnicy - w sposób tyleż subtelny, co dający się wyraźnie wyczuć, jak wyraźnie da się wyczuć różnicę między zapachem kwiatów i perfum, tak jak uderza w oczy różnica między światłem dziennym i sztucznym. Ze zmierzchem zniknęli w swoich domach kupcy, sklepikarze i biznesmeni, a w ich miejsce na ulicach pojawiły się nocne ćmy. Te dzieliły się na dwie kategorie - na ludzi marginesu i ludzi, nazwijmy ich tak, krawędzi. Matka Santosa, na przykład, należała do tej pierwszej grupy. Przez swoje pochodzenie i swoje zajęcie nie pasowała do standardu porządnej Amerykanki, choć bardzo chciała nią być. Ludzie krawędzi przeciwnie - sami decydowali się na taką egzystencję, świadomie odrzucali amerykański model życia wyznaczany przez jednorodzinny dom pod miastem, samochód i pracę od dziewiątej rano do piątej po południu. Gdzieś z balkonu płynęły smutne dźwięki bluesowej muzyki, z innego dochodził gwar rozmów. Santos szedł pospiesznie, wybierając mniej ludne ulice i ciemne zaułki, by nie natknąć się, broń Boże, na kogoś ze znajomych, kto mógłby donieść matce, że włóczy się nocami po mieście. http://www.max-creative.pl/media/ Pomysł poślubienia panny Gallant nadal uważał za genialny, natomiast wprowadzenie go w życie zdecydowanie mu nie wyszło. Wiedział jedynie, że musi nakłonić ją do pozostania. Był przekonany, że jako osoba praktyczna w końcu zrozumie jego racje. Do tego czasu będzie się poruszał jak po wrogim terytorium, uważając na każdy krok lub słowo. Ostatecznie nawet tak złemu człowiekowi jak jego ojcu udało się ożenić z wybraną kobietą. A może Alexandra ma rację i rzeczywiście nie wszystko da się zdobyć. Lecz on przynajmniej spróbuje dopiąć swego. Ku jego zaskoczeniu pierwszą przeszkodą na drodze do celu okazał się Robert Ellis. Wstąpiwszy najpierw do jadalni, żeby się przywitać i upewnić, czy guwernantka wróciła, poszedł do stajni obejrzeć parę nowych koni zaprzęgowych. - Dlaczego kupujesz same kare? Do diaska! W szerokich wrotach stał lord Belton. - To taki styl. Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

- Pragnę cię, Alexandro. Nic innego się nie liczy. - Jesteś bardzo uparty. Przywróć poprzednią wersję, ale dobrze zabezpiecz Rose i Fionę. - Już się tym zająłem. Ale stawiam warunek. - Jaki? - Umieszczę z powrotem naszych potomków w testamencie, jeśli dziś po południu za Sprawdź Czyżby w jego głosie brzmiała zazdrość? Śmieszne. Lucien Balfour nie miał powodu być o nią zazdrosnym. Wpatrywała się w ciemność, rozświetlaną kolorowymi błyskami, i próbowała odzyskać panowanie nad sobą. - Lord Virgil Retting. Nie przedstawisz mnie, Alexandro? - Nie. Przybrał na wadze, odkąd go ostatnio widziała. Kwadratowa twarz była teraz zaokrąglona, szyja wylewała się z nakrochmalonego kołnierzyka. Brązowe włosy mocno mu się przerzedziły na czubku głowy, ale usiłował maskować łysinę pozostałymi. Hrabia zachował niedbałą pozę, ale obserwował ją uważnie niczym lampart gotowy bronić zdobyczy. Virgil Retting nie chciał jednak zabijać, zamierzał tylko okaleczyć ofiarę i zostawić hienom na pożarcie. - Bardzo niegrzecznie jak na nauczycielkę etykiety - stwierdził ironicznie. - W ten sposób zarabiasz ostatnio na życie, prawda?