Sakwojaż schowała między automatami. Niedługie włosy wypuściła spod czapki, obciągnęła habit, puder starła rękawem. Jednym słowem – weszła do pawilonu ze święconą wodą skromna młoda dama, a po dziesięciu minutach wyszedł stamtąd chudziutki, rudy mniszek, niczym się niewyróżniający, jeśli oczywiście nie liczyć solidnego sińca na lewym profilu. Same zagadki Do tej chwili działania samozwańczej śledczej były jeszcze mniej czy bardziej zrozumiałe, lecz teraz, gdyby komuś przyszło do głowy podglądać panią Lisicyną, obserwator całkiem straciłby rezon, ponieważ w zachowaniu pątniczki nie dało się dostrzec żadnej logiki. Zresztą, dla uniknięcia dwuznaczności, wypadnie nam znów doprowadzić imię bohaterki naszej opowieści do stanu stosownego dla jej nowego wcielenia. Inaczej nie unikniemy dwuznacznych zwrotów w rodzaju: „Polina Andriejewna odwiedziła cele braci”, ponieważ, jak wiadomo, wstęp do wewnętrznych pomieszczeń mnichów jest kobietom surowo wzbroniony. Pójdziemy więc nie za siostrą Pelagią ani za wdową po panu Lisicynie, tylko za pewnym nowicjuszem, który, powtórzmy, zachowywał się owego dnia bardzo dziwnie. W ciągu dwóch lub dwóch i pół godziny, poczynając od południa, młodego zakonnika można było zobaczyć w najróżniejszych częściach miasta, w granicach właściwego klasztoru, a nawet – niestety – we wspomnianych celach braci. Sądząc z leniwego kroku, szwendał się bez żadnego celu, jakby z nudów: tu postoi, tam posłucha, ówdzie się pogapi. Obijającego się podrostka kilka razy zatrzymywali starsi mnisi, a raz nawet „strażnicy pokoju”. Pytali surowo, http://www.przydomowa-oczyszczalnia.net.pl – Czy my się już nie spotkaliśmy? Nie? Przepraszam, przepraszam. Ja się zapewne pomyliłem. Tak niezręcznie się czuję. Proszę się nie gniewać... Polina Andriejewna z żalu omal się nie rozszlochała. Skandal W drodze powrotnej pani Lisicyna wyglądała na smutną i zadumaną, doktor zaś przeciwnie, był najwyraźniej w znakomitym nastroju. Co chwila popatrywał na swoją towarzyszkę, uśmiechał się zagadkowo, a raz nawet zatarł ręce, jakby z góry się ciesząc na coś interesującego lub przyjemnego. Wreszcie przerwał milczenie. – No cóż, szanowna pani Polino, spełniłem pani prośbę, pokazałem jej Lampego. Teraz pani kolej. Pamięta pani umowę? Spłata jest długu ozdobą... – A jak ja mam się panu wypłacić? – Moskwianka odwróciła się i zauważyła chytre błyski w oczach psychiatry.
Kenyonów. Włączyła syrenę i ruszyła za nim. Quincy wszystko uważnie obserwował. Nie oszołomił go pokaz ryku, migających świateł i wirujących obłoków kurzu, gdy Rainie zepchnęła Charliego na pobocze i z piskiem opon zatrzymała wóz. Wysiadła, znacząco opierając rękę na pałce, zatkniętej za ciężki policyjny pas. – Chwila odpoczynku, Charlie. Sprawdź wrzyna się wąziutki pas lądu, jakby palec pokazujący wysepkę. Ta wysepka to właśnie pustelnia, a pasek lądu – Mierzeja Postna. To ona, między kaplicą a chatką pławowego. – Chatką? – upewnił się pułkownik. Czy to przypadkiem nie ta, o której mówił Lentoczkin? – Tak. Tam straszna rzecz się wydarzyła. Nawet dwie: najpierw z żoną pławowego, a potem z tym młodzieńcem, który goły przybiegł do kliniki. On tam właśnie, w chatce, stracił rozum. Policmajster aż wpił się wzrokiem w tubylca. – Skąd pan wie, że właśnie tam? Ten odwrócił się i zamrugał jasnymi rzęsami. – No jakże! W chatynce rankiem znaleziono jego ubranie, akuratnie złożone. Na ławce. I sztyblety, i kapelusz. Czyli przyszedł tam w zwykłej, przyzwoitej postaci, a wybiegł już w zupełnym zamroczeniu i widać gnał bez spoczynku wprost do domu Donata Sawwicza.